
Wyłączasz się. Snujesz ciałem pod wiatr chmury treści ze środka.
Siedzisz cicho, mechanicznie przebierasz grzyby. Czyścisz je i obierasz. Nóż skrobie to suchą, to śluzowatą powierzchnię. Pozbywasz się źdźbeł traw, przyklejonych liści, leśnych pasażerów między kapeluszami. Nic nie mówisz. Wewnątrz też monolog przycichł. Chłoniesz otoczenie. Odpowiadasz apatią, znieczuleniem. Słabość. Nie masz sił by wydać jakiś dźwięk. Ani chrząknięcia, ani nawet szeptu.
Jedyne, co robisz, to przebierasz grzyby.
Sczerniałe już, klejące się palce wycierasz w ręcznik na kolanie. Zostawiasz śluz, którego to kolejne warstwy zaraz na nowo pokryją opuszki i wejdą pod paznokcie. Ocierasz dłonie o siebie. Szukasz frykcji.
Powinieneś trwać, odczuwać to zmysłami.
Powinieneś celebrować uważność, zanurzając się w zwyczajność procesu.
Jak w „Traktacie o łuskaniu fasoli” Myśliwskiego. Tylko bez reminiscencji. Niczego nie uświadczasz.
A jednak. Tylko czasem, zerkając na zegarek, przenosisz się o znaczną, niedookreśloną, liczbę minut.
Rośnie góra grzybów i rośnie dystans od twoich dłoni. Kleją się do siebie, do noża i do zbiorów. Czarne, śliskie palce. Z każdym ruchem coraz wprawniejsze bezwiednie działają za gęstą mgłą melasy bezczłowieczej.
Ociekasz śluzem. Wrastasz we wszelaką parszywość, budując grzybnię połączeń niedostrzegalnych na powierzchni. Wyzierasz spod ściółki, z myślą, czy to dziś cię ktoś zabierze ze sobą do domu. Przygarnie. Nożem wykroi zarobaczone części, przekąski ślimaków. Otrzepie z kurzu i igieł.
Albo stwierdzi, że wierzchnią skórę zedrzeć należy. Gumowatą pokrywę kapelusza, wraz z całym syfem, podważyć nożem. Oskrobać nóżkę do białego korzenia.
Prosisz. Niech tak będzie.
Z każdym ruchem palców, które barwisz na czarno, niech usuwa naleciałości i ślady po dzikim środowisku leśnym. Niech zdziera wspomnienie gleby przykrytej listowiem i soków płynących weń, między nitkami organizmu, którego byliśmy częścią.
Wyruszyłeś w las, człowiecze. Znalazłeś mnie i wyrwałeś z habitatu. Czekaliśmy na ciebie, trawiąc i rozkładając - jak pasożyt, organizm, zbawiciel. Teraz jestem twój.
Zapraszasz mnie do siebie, do domu.
Kładziesz w rzędzie, razem z innymi.
Lub rzucasz w skotłowanie, łamiąc nasze ciała.
Podlegle czekał będę na twój werdykt. Czy wystarczająco ładny będę? Godny przerobienia i obrobienia? Czy konieczne będzie wykrawanie i odrzucanie? Zaakceptujesz mnie w mojej obecnej formie? Czy kolejny raz potraktujesz ostrzem, przerywając błony i wiązania chitynowe? Zrań, zniszcz, zmień mą formę.
Wszystko, żebyś mnie żuł. Żebym mógł zamieszkać w tobie. Zniekształcony i okaleczony na rzecz apetycznej atrakcyjności.
Już nie będziesz mieć czarnych palców i śluzu. Już dawno zapomnimy o robakach, ściółce i ślimakach.
Zespolimy się na chwilę.
Tak, jak zespolony byłem, zanim mnie wyrwałeś, człowiecze.
Pozwól mi więc.
Poczuć twój język, gardło, przełyk. Twój kwas i śluz.
Pozwól mi zamieszkać w sobie.
Wchłaniaj mnie świadomie. Wciskaj ślinę między cięcia.
Bo to nie tylko
wieczorne przebieranie grzybów.