Dźwięki z pola bitwy
Stworzenia z pęknięć i ciasnych przestrzeni.
Przywołujesz myślami smak prostego placka z mąki, nadziewanego ziemniakami. Przywołujesz ryk nietoperzy na dobranoc. Napinasz mięśnie w obawie o własne nogi, barki czy kark. Zanurzasz się w wielkomiejską ciszę, czego mózg zrozumieć nie potrafi. Zmniejsza się stan zapalny, nie czujesz już zagrożenia; otacza cię przestrzeń, która nie skrobie paznokciami po tablicy uważności. Nagle włoski na skórze nie jeżą się przy każdym mignięciu futra i obnażeniu kła. Zasypiasz wśród miarowego szumu ciepłej wody w rurach, tak dalekich od rozdartych wrzaskiem poligonów na zdjęciach i obrazach.
Szarpie cię krzyk, do którego dołączają kolejne, pomiędzy seriami spadających kul i gałęzi tuż nad twoją głową. Zgrzytasz zębami. Kolejny zmierzch; kolejny ostrzał wśród zgiełku materii organicznej i nieożywionej. Ryczy mięso kotłowane. Ryczy rozdzierana zatartymi silnikami natura. Pośrodku ty. Przeżywasz między nimi kolejne godziny. Słyszysz śpiew muezzina. To dobrze, znaczy, że nie jesteś w nieskończonej matni. Czas mija, a ty szarpiesz się, zagryzając zęby spomiędzy których z sykiem przeciska się wdech modulowany adrenaliną.
Wśród kolejnych nocy w swej względnie bezpiecznej kryjówce myślisz o ciszy. I o tym, jak jej istnienia zapominasz. Zaznajesz ledwie jej namiastki, przykładając dłonie do uszu zatkanych woskiem. Wtedy zachłannie chwytasz świadomością tych skrawków wyciszenia uspokajających serce. Przynajmniej na chwilę. Zaraz do głosu dochodzi świat, zepchnięty dotychczas na drugi plan. Ten świat, który wśród ciemności i świdrujących wizgów nocnych nalotów pozostaje niemy, chowa się przed zewnętrznym uznaniem pod cudzy płaszcz.
Wtem, mózg rozbłyska kolejnym ostrzeżeniem, czując na najeżonych włoskach nóg ruch. Cóż to? Karaluch, którego rzekomo ubijasz, gdy jeszcze jest światło?Jaszczurka znudzona przemykaniem po ścianach? Nieważne. Bezszelestnie znika po krótkiej interakcji. Zostawia jednak ślad.
Znowu rozpala się mózg białością, rozbija serce. Pulsują ci żyły i tętnice w odpowiedzi na przypomnienie o palącej cię nodze po minionym starciu. Drapiesz się po bandażu, wzdychając płytko.
Nad tobą ostrzał. Osuwasz się, oddalasz myślami do środka, byle z dala od skóry.
Co jeszcze przyniesie ci ta niesłyszalna część pola bitwy?
Wraz z kolejnym rykiem silnika, krztuszącym się przy podjeździe, wdychasz kolejną porcję czarnej mieszanki paliwowej przesyconej dymem.
Przez brudną, uchyloną szybę wdziera się żar, opiekający twoją odsłoniętą skórę. Pot nieustannie wykwita na karku, mostku, czy plecach, wsiąka w przemoczone już ubranie. Fascynuje cię wszechobecna wilgoć, tak sprzeczna z ostrymi promieniami słońca i językami ognia pożerającymi przydrożne pola, przez które przejeżdżasz.
Gęsty dym unosi się ku bezchmurnemu niebu, przemykając między otwartymi oknami pojazdu. Nikt nie wydaje się poruszony, cierpliwie siedząc w ciszy rwanej silnikiem.
A jednak. Ktoś zaśmiał się do siebie, gdzieś za tobą. Ktoś wyglądając przez brudne szyby dostrzega w dali chmury burzowe opierające się o grań stromego płaskowyżu. Ktoś przeklnął pod nosem. To ty. Ledwo utrzymujesz notes w dłoni, pisząc koślawe litery pomiędzy wibracjami i uskokami maszyny.
Zaciągasz się ciepłym i słodko lepkim powietrzem, które gładząc ostrość wyziewów, osiada na dnie twoich płuc. Wystarczy. Chowasz zeszyt do torby, obok aparatu i kieszonkowego Koranu.
Siedzimy na ławce, przed nami i wokół nas przybrzeżny las. Za lasem ocean, kolejny słoneczny dzień.
Przestrzeń nad głowami jednak tym razem wypełnia ptasi szczebiot, nie wojenny huk. Gdy się skupisz, pośród feerii altów i sopranów wyłowisz rytmiczny mruk drzew i fal na horyzoncie.
Siedzisz obok. Na popękanych stopach masz znoszone japonki. Wychudłe ciało okrywasz za dużą, elegancką koszulą w pasy, rozpiętą do połowy (druga połowa jest krzywo zapięta). Zrzucasz klapki. Własnymi podeszwami badasz grunt. Dotykasz piasku.
Po chwili, w ręku trzymasz szklaną, spłaszczoną flaszkę, do połowy wypełnioną przezroczystym, świeżym rumem. Drugą dłonią sięgasz po żółte opakowanie po margarynie. W środku prowiant skromny: sklejony ryż i smażone kawałki zwierzęcia.
Pytasz mnie, czy chcę, lub tak mi się wydaje, wnioskując po gestykulacji i nieznanym dialekcie. To jak? Jak nie, to może chociaż się znieczulić. A jak i to nie, to posiedźmy w ciszy, porozumiewając się przeżuwaniem i połykaniem. Mielę w ustach placek z wody, mąki i żółtego ziemniaka. Muchy pełzną nam po łydkach. Gdzieś na horyzoncie roznoszą się krzyki dzieci. Przerwa. Zawieszenie broni.
Dojadasz swój prowiant, dokładnie wycierając opakowanie palcem.
Przełykasz. Twoja flaszka obok mojej.
Bezpieczna woda, odkażona woda.
Jeśli spadniesz, nie licz, że twoje krzyki przebiją się przez huk wodospadów wartko spieniających górzyste strumienie.
Lotne drobinki, wyniesione do rangi mgiełki, wypełniają każdą wolną przestrzeń. Wilgoć skrapla się na całym twoim ciele, wypełnia oskrzela i chwyta za członki, spowalniając je w gęstej melasie. Spina mięśnie w gotowości, gdy coraz to kolejny krok stawiacie na rudobrązowym nalocie błotnym pokrywającym tu ostre skały, po których stąpać i przeskakiwać wam przyszło.
Przedzieracie się w równym tempie przez dżunglę, by zaraz wyjść na krawędź, z której rozpościera się widok na intensywnie zieloną dolinę, w której ginie rzeka. Chwytacie się wystających korzeni niestabilnych drzewek wyrastających spośród skał. Łokcie i kolana pokrywa wam brunatna warstwa tymczasowej skóry.
Przestajesz rejestrować śpiew ptaków, tumult kaskad czy trzaski i spadające gałęzie. Pełnie uwagi zajmuje li tylko kolejna krawędź chwytu, kolejny korzeń do podciągnięcia się czy osuwająca stopę stromizna. Jeden błędny ruch, a dogorywające bicie serca zmiesza się z rytmem nieubłaganej dziczy.
Mamy szczęście, posiadamy buty i wytrzymałość, znamy teren. Zatrzymujemy się, by pomóc tym, którzy również ów szlak obrali, lecz są mniej sprawnymi, idą z dziećmi na rękach i byle czym na stopach. Oddzielimy się za chwilę, prąc dalej do przodu. Dopiero pod nawisem skalnym, tworzącym naturalną wielką kawernę, z czubka której z hukiem spada wodospad, pozwolimy sobie na oddech. Zaczyna padać, rude błoto, pokrywające tu już wszystko, rozrzedza się i ciągnie w dół zbocza. Istniejemy wobec błota.
Po raz kolejny czujesz obecność gdzieś koło siebie.
Okręciwszy się płótnem, wyczekujesz zgrzytów i trzasków przedzierających się przez senne westchnienie nocy. I nagły skrzek rozdziera boleśnie twoje bębenki, gdy stwór, zwisający tuż nad twoją głową, zatapia kły w zielonej tkance niedojrzałego owocu.
Na skórze czujesz oleistość przepoconej tkaniny nasiąkniętej twoją bezsennością. Kolejne szarpnięcie - w gwałtownym spazmie rzucasz się w półmroku. Przyspieszone tętno i dezorientacja niezawodnie nadciągają chwilę po tym, jak poderwało twoimi kończynami, wygięło tułów. Przestrzeń wypełnia śródnocny ryk silnika, jęczącego i stękającego bez szansy na odpoczynek. Ignoruje on bliźnich, ostro mieszając swoje jestestwo z tlenem w naszych płucach i decybelach wibrujących wskroś ciała.
Spada kolejne nadgryzione, niedojrzałe liczi. Uderza z impetem głośno o dach. Nad nim natomiast trwa kakofonia dartych kotów i rzezi zielonych niewiniątek.
Nic z tego nie widzisz. Obraz malują ci jedynie dźwięki wypełniające zasypianie.
Tak wiele ostrych szpiców i krawędzi wżera się w uwagę, nie pomne na odbiorcę.
Nie słyszysz tych zatopionych w tolerancji drażliwego szumu. Nie słyszysz jaszczurek krążących koło ucha i rozrzuconych kończyn. Białokremowych ścianołazów w poszukiwaniu bezszelestnych stworzeń mieszkających w pęknięciach i ciasnych przestrzeniach wokół legowiska.


